Nie jest tajemnicą, że w świece popkulturowym obecny prezydent nie jest zbyt popularny. Można było to zaobserwować podczas ostatniej wielkiej imprezy kulturalnej - rozdania nagród Emmy.
Nagrody Emmy przyznawane są co roku za produkcje telewizyjne. Obok muzycznych Grammy, teatralnych Tony Awards i kinowych Oscarów, są to najważniejsze nagrody w dziedzinie kultury w Stanach Zjednoczonych. Emmy są zresztą niekiedy nazywane ,,Telewizyjnymi Oscarami".17 września odbyła się 69. Gala Primetime Emmy Awards. Kilka znanych nazwisk zgarnęło statuetki, jak na przykład Nicole Kidman (za rolę w serialu ,,Big Little Lies"). Co jednak najważniejsze w kontekście politycznego wydźwięku gali, swoje nagrody odebrali też artyści, którzy nie kryją się ze swoją niechęcią do Donalda Trumpa.
Wśród nich jest między innymi Donald Glover, aktor, reżyser i raper (znany pod pseudonimem Childish Gambino), który odbierając swoją statuetkę za swój serial ,,Atlanta", zaatakował Trumpa, mówiąc, że Trump ,,sprawił, że czarnoskórzy stali się najbardziej uciskaną grupą społeczną w Ameryce", więc gdyby nie prezydent, ,,nie byłoby go tutaj".
Jasny podtekst polityczny miała też nagroda dla najlepszego aktora drugoplanowego w serialu komediowym. Dostał ją bowiem Alec Baldwin, aktor który regularnie parodiuje Trumpa w skeczach programu rozrywkowego ,,Saturday Night Live". Karykatura obecnego prezydenta grana przez Baldwina zyskała bardzo dużą popularność, nic więc dziwnego, że dostał on nagrodę.
Wszystko to jednak może się wydawać dosyć lekką krytyką w porównaniu z tym, co zaprezentowali prowadzący galę. Jeden z nich, czyli Stephen Colbert, znany zresztą ze swojego show, gdzie regularnie wyraża swój sprzeciw wobec Donalda Trumpa, swoje monologi kierował głównie w stronę urzędującego prezydenta. Na samym początku Colbert stwierdził, że większość programów rozrywkowych w ostatnim czasie było ,,inspirowanych" przez Trumpa. Innym razem żartował z prezydenta, że ten nigdy nie otrzymał nagrody Emmy za jego program ,,The Celebrity Apprentice", mimo że był wiele razy nominowany (podobnie powiedział zresztą wspomniany wcześniej Baldwin, mówiąc żartobliwie, że otrzymaną statuetkę dedykuje właśnie Trumpowi). Colbert kpił też, gdy mówił, że to właśnie prezydent był największą telewizyjną gwiazdą roku.
Jednak najostrzejszą krytykę ze sceny można było usłyszeć z ust aktorki Lily Tomlin. Mimo, że nie wymieniła ona prezydenta z nazwiska, nietrudno się domyśleć, kogo wzięła na celownik, gdy powiedziała, że ,,nie zgadzamy się być kontrolowani przez seksistowskiego i kłamliwego bigota".
Innym policzkiem dla prezydenta mógł być też mini-skecz, w którym wystąpił były rzecznik prasowy Trumpa, Sean Spicer. Sama jego obecność wywołała spore poruszenie również wśród środowiska artystycznego, które, jak można było potem zaobserwować, nie do końca Spicera zaakceptowało.
A co na to sam zainteresowany, czyli Donald Trump? Jak można było podejrzewać, nie był zbyt zadowolony. Upust swojej złości dał, jak zwykle, na Twitterze. Prezydent napisał, że był ,,zasmucony" oglądalnością gali Emmy. Rzeczywiście, w porównaniu z 2016 rokiem rozdanie nagród oglądało o 2,6% mniej osób.
Polityczny wydźwięk gali skrytykowała też doradczyni Trumpa, Kellyanne Conway, która zauważyła, że tego typu wydarzenia kulturalne obchodzą ludzi coraz mniej, bo jest w niej więcej polityki niż właściwego rozdawania nagród i ekscytacji, kto dostanie statuetkę. Na poparcie swojej tezy podała te same, wspomniane wcześniej dane.
Wojna na linii Trump-Hollywood trwa w najlepsze i trudno przypuszczać, by miała się wkrótce skończyć. Póki co obecny prezydent ma przeciwko sobie prawie cały establishment popkulturowy, co jest zjawiskiem bez precedensu w Stanach Zjednoczonych.