Trwają wakacje, ale wszyscy zafascynowani amerykańską polityką wiedzą, że to cisza przed burzą. Burzą, która zaczyna się ważnym słowami Joe Bidena o amerykańskiej giełdzie i inwestorach.
Wciąż domniemany, demokratyczny kandydat na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, Joe Biden, który w czwartek przewidywał szanse na ożywienie gospodarcze stwierdził, że prezydent Donald Trump jest zbyt skoncentrowany na giełdzie podczas pandemii koronawirusa. Z ust kandydata padły i odważniejsze słowa. Były wiceprezydent, przemawiając na evencie w Pensylwanii powiedział, że chce zakończyć "erę kapitalizmu akcjonariuszy". "Przez cały kryzys Donald Trump był wyjątkowo skupiony na rynku akcji. Nie na was, i waszych rodzinach" - powiedział Biden, dodając: "Jeśli będę miał szczęście zostać prezydentem, skupię się precyzyjnie na rodzinach pracujących, rodzinach z klasy średniej, z których przybyłem tutaj w Scranton. Nie na zamożnej klasie inwestorów. Oni mnie nie potrzebują". Co więcej, zamierza bardziej naciskać na firmy, by te bardziej angażowały się w działalność społeczną. Nie wiadomo, jak zapowiedzi te wpłyną na płynącą na Bidena przychylność i wręcz uwielbienie ze strony największych firm technologicznych, dzisiejszych lokomotyw amerykańskich giełd. Przypomnijmy, że Trump ponad 100 razy triumfalnie pisał na swoim twitterze o giełdzie i sukcesach z nią związanych, co może niektórych skłaniać ku takim ocenom.
Wśród pomysłów gospodarczych, które Biden przedstawił w czwartek, możemy znaleźć podwyżkę podatków dla korporacji. Jego propozycja to 28% stawka podatku dochodowego od osób prawnych. To znacznie powyżej stawki 21%, która została wprowadzona przez prezydenta Trumpa, ale wciąż poniżej najwyższych poziomów z przeszłości. Jack Lew, który pełnił funkcję sekretarza skarbu, kiedy Biden był wiceprezydentem wytknął Trumpowi w czwartek w "Closing Bell", że kiedy administracja Obamy omawiała reformę podatkową stawka 21% była niższa niż to, o co prosili liderzy biznesu. Ówcześnie największe firmy również oponowały wobec wyższych podatków. "W polityce podatkowej jest jeszcze sporo miejsca, aby być rozsądnym i sprawiedliwym, a jednocześnie promować wzrost gospodarczy", uspokaja Lew, wpierający Bidena. Rynek akcji w USA doświadczył gwałtownej wyprzedaży papierów wartościowych, gdy pandemia koronawirusa zaczęła się rozprzestrzeniać w Stanach Zjednoczonych i Europie, zanim osiągnął najniższe notowania 23 marca. Od tego czasu S&P 500 odrobił - delikatnie rzecz ujmując - ponad 40% dzięki bezprecedensowemu wsparciu Rezerwy Federalnej i ustawy CARES, która rozszerzyła zasiłki dla bezrobotnych i zapewniła inne ulgi podatkowe.
Odbicie na rynku nastąpiło pomimo gwałtownego wzrostu liczby bezrobotnych, w wyniku którego stopa bezrobocia wzrosła do poziomów niespotykanych od czasów II wojny światowej. Według Departamentu Pracy, w czerwcu bezrobocie wciąż przekraczało 11%, pomimo... rekordowego wzrostu liczby miejsc pracy. To sytuacja bez precedensu, zarówno jeśli chodzi o ogromne liczby bezrobotnych, jak i nagłą zmianę sytuacji w kierunku poprawy. Urzędujący prezydent skomentował złowrogie zapowiedzi w kierunku Wall Street być może przyszłego rywala pisząc w swoim tweecie, że rachunki inwestycyjne najprawdopodobniej "rozpadną się i znikną", jeśli Biden wygra w listopadzie. Demokrata Lew próbuje jednak złagodzić słowa Bidena. twierdząc, że były wiceprezydent wygrywający prezydenturę i demokraci przejmujący kontrolę nad obiema izbami Kongresu nie będą negatywne dla inwestorów. Wskazuje przy tym korzyści nie podatkowe i gospodarcze dla inwestorów, a polityczne. "Myślę, że rynki i gospodarka radziłyby sobie znacznie lepiej, gdybyśmy mieli stabilne przywództwo w Waszyngtonie, i doświadczoną rękę w czasach kryzysu", powiedział Lew. Wyborcy amerykańscy mają więc tutaj jasną sytuację co do stanowisk w sprawach gospodarczych i podatkowych obu kandydatów. Pytanie, która wizja przekona większość.