Druga i ostatnia debata prezydencka między Donaldem Trumpem a Joe Bidenem była wyraźnie spokojniejsza niż pierwsza. Co nie znaczy, że nie brakowało spięć i mocniejszych dyskusji.
Za nami już wszystkie debaty prezydenckie. Pierwsza, ta z 29 września w Cleveland, była dosyć mocno krytykowana. Obaj kandydaci dosyć często sobie przerywali i wchodzili w słowo, a częste argumenty ad personam uniemożliwiały merytoryczną debatę. Wielu komentatorów blisko było konstatacji, że ,,nie wygrał nikt, a przegrała amerykańska demokracja". Duże rozżalenie można było też wyczuć wśród wyborców.
Druga debata, zaplanowana na 15 października w Miami, nie odbyła się ze względu na zakażenie koronawirusem Donalda Trumpa. W opcjach była możliwość przeprowadzenia dyskusji zdalnie, ale sztab prezydenta się na to nie zgodził. Oznaczało to, że pozostała ostatnia debata, która odbyła się w czwartek, 22 października w Nashville.
Można jednak z pewnością stwierdzić, że tym razem dyskusja była na nieco większym poziomie. Prowadząca Kristen Welker miała do dyspozycji opcję wyciszenia mikrofonów obu panów, w razie gdyby Ci nie stosowali się do zasad i zaleceń.
Jednym z głównych tematów debaty, jak można się tego było spodziewać, był koronawirus. Tutaj, jak nietrudno można było się domyślić, atakował głównie Biden, a bronił się Trump. Prezydent obiecywał, że szczepionka będzie dostępna w przeciągu paru tygodni, a także deklarował, że siła nowych leków jest wielka, czego sam jest przykładem, a sam jest teraz ,,odporny". Trump bronił swojej koronawirusowej strategii, mówiąc, że Biden najchętniej ,,zamknąłby wszystko i zniszczył gospodarkę". Biden w tym samym segmencie zaatakował ruchy prezydenta podczas pandemii, przypominając niekonsekwencję swojego rywala w podejściu do zagrożenia. Posłużył się liczbami - powiedział, że już teraz na COVID-19 zmarło 220 tysięcy Amerykanów, a do końca roku może być ich 200 tysięcy więcej. Widać było, że ten temat był dość niewygodny dla Trumpa, jednak obaj panowie zdołali dosyć jasno przedstawić swoje, zgoła odmienne, stanowiska.
Drugi temat, który pojawił się na świeczniku, był już nieco bardziej personalny, szczególnie dla kandydata Demokratów. Już w pierwszej debacie Trump uderzał w syna Joe Bidena, Huntera. Wtedy wytykał mu narkomanię. Teraz sugerował, jakoby Joe miał czerpać korzyści z biznesów swojego syna w Ukrainie i Chinach. Były wiceprezydent po prostu przeczył tym oskarżeniom, a sam wyrzucał Trumpowi, że ten nie ujawnia swoich zwrotów podatku. Prezydent obiecał po raz kolejny, że w końcu je ujawni, a tak naprawdę płaci podatki, ,,dziesiątki milionów dolarów".
Debata zeszła również na jeden z ulubionych tematów Trumpa, czyli imigrację. Mimo dosyć bezkompromisowej polityki, Trump starał się odwrócić temat podczas debaty - nie odnosząc się na przykład do kwestii rozdzielania dzieci od rodziców nieudokumentowanych nielegalnych imigrantów. Zamiast tego, prezydent zarzucił Bidenowi, że to podczas 8 lat prezydenta Baracka Obamy trzymano ludzi w ,,klatkach" w ośrodkach detencyjnych. Tutaj również obaj panowie zarzucali oponentowi brak kręgosłupa moralnego - Trump po raz kolejny użył strategii wytykania BidWenowi, że ten również rządził, jako wiceprezydent, czego często używał podczas dyskusji.
Debatę można podsumować jako zdecydowanie lepsza niż pierwsza. Kandydaci tym razem częściej odnosili się do tematu w obszerniejszy sposób, a mniej było również mocnych personalnych ataków i dziwnych wstawek.
Wybory już 3 listopada 2020 roku.