Stwierdzenie, że Donald Trump posiada jasny, określony plan na politykę zagraniczną byłoby zbytnim docenieniem umiejętności politycznych potencjalnego, republikańskiego kandydata na prezydenta. Trump nie ma żadnego doświadczenia w kwestii polityki zagranicznej oraz brakuje mu podstawowej wiedzy na temat bieżących wydarzeń jak i stosunków międzynarodowych. Jednak nie powstrzymuje go to przed wypowiadaniem się na te tematy. "Ameryka na pierwszym miejscu" - właśnie to hasło, według Trumpa, będzie głównym i nadrzędnym wyznacznikiem jego rządów. Swoich zwolenników utwierdza w przekonaniu, że podczas kadencji prezydenta Obamy Ameryka stała się słabsza i musi teraz odzyskać swoją pozycję niezrównanej potęgi militarnej, stojącej na straży międzynarodowego pokoju. Ale jego polityka zagraniczna rzekomo będzie jednocześnie "stawiać ponad wszystko interesy obywateli oraz bezpieczeństwo kraju. Właśnie to będzie podstawą każdej (jego) decyzji".
Choć Trump słynie z bycia niespójnym w swoich wypowiedziach, jego poglądy dotyczące polityki zagranicznej od ostatnich trzech dekad pozostają stosunkowo niezmienne. Jako zagorzały propagator idei "Ameryka na pierwszym miejscu", miliarder odwołuje się do amerykańskiej koncepcji siły, która dominowała na świecie przed II wojną światową. Uważa on także, że Stany Zjednoczone mają zbyt wiele zobowiązań względem innych krajów, wynikających z obronnych sojuszy militarnych, w które są zaangażowane. "My, Amerykanie - powiedział Trump - jesteśmy wyśmiewani z powodu tracenia co rok 50 mld USD, które rząd przeznacza na darmową obronę bogatych państw, które gdyby nie my, to w niecałe 15 minut zniknęłyby z powierzchni ziemi. Nasi "sojusznicy" zarabiają na naszej głupocie miliardy". Trump z aprobatą (a nawet podziwem) wypowiada się o autorytarnych przywódcach oraz wierzy, że USA jest przez światową gospodarkę systematycznie pozbawiane praw obywatelskich. "Nie będziemy dalej podporządkowywać tego kraju, lub jego mieszkańców, fałszywej śpiewce globalizmu", zadeklarował Trump. Oczywiście pomija ona fakt, że sojusznicy USA w rzeczywistości płacą za znaczną część amerykańskich baz. Nawet jeśli nie płacą oni całości tej kwoty, różnica zwraca się Amerykanom w formie korzyści związanych z rozlokowaniem sił zbrojnych oraz stabilności w regionie. Niemożność umieszczenia oddziałów za oceanem wiązałabym się z ogromnymi kosztami utrzymania wojska, które byłoby rozlokowywane za granicą tylko w kryzysowej sytuacji. Jednak dla Trumpa nie ma to znaczenia, ponieważ według niego USA w żaden sposób nie powinno angażować się w utrzymanie stabilności w tych regionach.
Niektórym nowym wyborcom te poglądy mogą wydawać się oryginalne, ale takie nie są. Senator Robert Taft, który w latach 40. oraz na początku lat 50. trzy razy kandydował na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej, był zaciętym merkantylistą o izolacjonistycznych poglądach. Sprzeciwiał się on staraniom mającym na celu poszerzenie zakresu globalnego handlu, stworzeniu NATO oraz powstrzymywaniu Związku Radzieckiego, uważając, że Ameryka zbytnio się angażuje w sprawy Europy Zachodniej. Charles Lindbergh z kolei, który został niegdyś okrzyknięty amerykańskim bohaterem oraz przewodniczył ruchowi izolacjonistycznemu zanim Stany zaangażowały się w II wojnę światową, wymyślił powiedzenie "Ameryka na pierwszym miejscu" już dekady temu. Poglądy te zatem nie są niczym nowym. Zostały jedynie nieco zapomniane, a Trump po prostu na nowo po nie sięgnął. I choć nie są ani praktyczne ani konstruktywne, to trafiają do jego zwolenników, którzy w coraz bardziej zglobalizowanych świecie obawiają się o słabnącą potęgę USA.