W nocy z piątku na sobotę wojska lotnicze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii oraz Francji połączyły siły w celu przeprowadzenia ataku bombowego na Syrię. Decyzję o rozpoczęciu nalotu podjęto w odpowiedzi na użycie broni chemicznej przez syryjskiego prezydenta Bashara al-Assada przeciwko rebeliantom w Dumie. Trump zapowiedział w poniedziałek, że Assad zapłaci "wysoką cenę" za posłużenie się bronią chemiczną.
Podczas ataku USA oraz dwa państwa sojusznicze skierowały swoje pociski na 3 cele, w tym na ośrodek badań naukowych oraz magazyny w pobliżu Damaszku i Homs. Wszystkie te lokacje miały związek z produkcją oraz przechowywaniem broni chemicznej. Po zakończonej operacji Trump opublikował wpis na Twitterze, w którym pochwalił się jej sukcesem, posługując się słowami "misja wykonana". Chociaż przywódcy Francji oraz Wielkiej Brytanii oświadczyli, że było to tylko jednorazowe działanie, Trump wskazuje na gotowość amerykańskich sił lotniczych do przeprowadzenia kolejnych tego typu ataków. Miałyby one nastąpić w sytuacji, gdy Syria nie zrezygnuje ze stosowania broni chemicznej.
Część ekspertów potępia tak radykalną reakcję Zachodu. Kamran Bokhari z organizacji Center for Global Policy w Waszyngtonie przekonuje, że z pewnością celem serii nalotów nie było osłabienie "konwencjonalnego potencjału wojskowego" Assada. Sama akcja miała być "niewiele lepsza od symbolicznego ataku z ubiegłego roku, jednak wciąż wiele brakowało jej do miana poważnej operacji". Wszystko wskazuje na to, że sobotnie wydarzenie nie będzie miało większego wpływu na przebieg konfliktu.
Władze syryjskiego reżimu wypowiedziały się w sprawie ataku, traktując go jako pogwałcenie prawa międzynarodowego. Rosja, która otwarcie wspiera prezydenta Assada, zaprzeczyła jakimkolwiek doniesieniom o ataku na cywilów przy użyciu broni chemicznej. Władimir Putin wyraził sprzeciw wobec posunięć Stanów Zjednoczonych oraz ich sojuszników, jednak jak na razie nie postanowił o rozpoczęciu odwetowych działań militarnych. Częściową tego przyczyną może być fakt, że atak nastąpił z dala od rosyjskiej infrastruktury w Syrii.
Jeżeli chodzi o sytuację wewnętrzną w USA, na jaw wychodzą kolejne informacje na temat skandali z udziałem administracji Trumpa. FBI dokonało przeszukania biur, domu oraz pokoju hotelowego długoletniego prezydenckiego prawnika Michaela Cohena w ramach trwającego już od miesięcy śledztwa korupcyjnego. Zdaje się, że prokuratura zbiera dowody przeciwko Cohenowi, aby zmusić go do rozpoczęcia współpracy i zdradzenia wszystkich informacji o Trumpie, do których ma dostęp.
Nie należy mylić owego śledztwa z tym prowadzonym przez specjalnego prokuratora Roberta Muellera w sprawie związków Rosji i sztabu wyborczego Trumpa podczas wyborów prezydenckich w 2016 roku. Przywódca USA niejednokrotnie wyrażał swoje oburzenie działaniami Muellera, zwracając się do niego osobiście i nazywając w swoich tweetach "konfliktowym" oraz "szalonym". Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że Trump poważnie podchodzi do pomysłu pozbycia się specjalnego prokuratora mimo wielu ostrzeżeń ekspertów, że taki ruch mógłby naruszyć praworządność i zostać odebrany jako próba umorzenia śledztwa.
Całe to zamieszanie zdaje się być zbyt wielkim obciążeniem dla partyjnych kolegów prezydenta. Republikanin i spiker Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych Paul Ryan zapowiedział, że nie weźmie udziału w nadchodzących wyborach środka kadencji (mid-term elections) w 2018 roku. Nie jest on odosobniony w swoim postanowieniu, gdyż wielu innych Republikanów także podjęło decyzję o wycofaniu się z jesiennych wyborów. Rezygnacja Ryana, którego kariera znajduje się w fazie rozkwitu, jest bardzo niepokojącym znakiem dla pozostałych kandydatów z ramienia Partii Republikańskiej.
Z wiadomości dotyczących amerykańskiej gospodarki: Trump rozważa ponowne podpisanie międzynarodowej umowy zwanej Partnerstwem Transpacyficznym (TPP), od której odstąpił w ubiegłym roku, nazywając ją "gwałtem na [USA]." Groźba wojny handlowej z Chinami ustąpiła, a Trump podziękował prezydentowi Xi Jinpingowi za chęć otwarcia chińskiej gospodarki.